wtorek, 23 lutego 2010

Odcinkowej powieści część pierwsza: "Inicjacja".

Nie jestem obojętny politycznie. Nie poruszałem tu tego tematu, ale chyba trzeba, bo moje nazwisko pojawiało się w kilku oświadczeniach władz powiatowych pewnej partii. Nagabywany przez szereg osób przedstawiam niniejszym odcinkową powieść political-fiction ze sobą w roli głównej. Od początku do końca. Jest długa i nudna, więc czytacie na własną odpowiedzialność.
Dzisiaj odcinek pierwszy i pilotowy, pod tytułem „Inicjacja”. A co! A jak ktoś odnajdzie tu podobieństwa do osób i rzeczy istniejących naprawdę, to... to jego sprawa.

Swojego czasu zdarzyło się, że jako człek stojący raczej z boku i czujący odrazę do wszelkich większych zrzeszeń, postanowiłem wykazać obywatelską postawę i przystąpiłem do organizacji, w której otrzymałem dumne miano członka.

Najsampierw kolega, całkiem przytomnie zresztą, zrezygnował z kandydowania do samorządu, a był już „po słowie” z gospodarzem listy wyborczej. Gospodarz ów, zawiadujący organizacją od dawna, nie potrafił takich list zapełnić. Jakoś ludzie chyba niezabardzo mu ufali albo już wtedy postrzegali jego polityczny talent jako oscylujący na poziomie leżącej gazety. Czyli całkiem odwrotnie niż ambicję. Kolega jednak nie chciał pozostawić złego wrażenia, więc znalazł łosia na swoje miejsce. Czyli mnie.

I tak już zostałem.

A skoro zostałem, chociaż tylko jako sympatyk, zaangażowałem się na poważnie. Jeździłem na spotkania, angażowałem się w kampanię, wysyłano mnie nawet na Oławską (siedziba regionu!) „w zastępstwie” (bo nikomu się nie chciało, a ktoś musiał). Odbierałem to w kategoriach powinności wobec kolegów oraz organizacji, wypełniałem zatem te obowiązki z radością i satysfakcją.

Po paru latach okazało się, że liczba osób, która czuje i myśli podobnie jak ja, jest mniejsza niż liczba polskich medali w Vancouver. Ale po kolei.

Wybory wyszły nam pomyślnie, zerowa reprezentacja w Radzie Miasta zamieniła się na reprezentację trzyosobową plus ważne stanowisko wiceburmistrza za polityczny alians. Organizacja otrzymała wszystko, by ugruntować swoją pozycję. A do tego radni w powiecie.

Ja też byłem zadowolony: grono znajomych i rodziny w okręgu, z którego startowałem do RM liczyło i liczy jakieś 12 osób. Oddano na mnie 34 głosy. Jak na kogoś, kto pracuje we Wrocławiu i głównie tam wiedzie wątłe życie towarzyskie, to i tak sporo.

Po wyborach spotkaliśmy się w jednej kawiarni na zaproszenie gospodarza listy wyborczej, który dziękując za współpracę zaprosił takich jak ja do dalszego udzielania się. Był przy tym przekonywujący jak Drzewiecki przed komisją śledczą, więc z kilkudziesięciu osób pozostało przy organizacji troje. Z czego dwóch, którzy okazali się jego pedagogicznymi porażkami.

Czyli jeden taki kolega – naukowiec i ja.

Nowa Rada Miasta się ukonstytuowała i w organizacji zapadła cisza. Minął miesiąc, dwa, trzy. Nikt nie odpowiadał na maile, nie odbierał telefonów. A nie, przepraszam, raz jeden działacz na eksponowanym stanowisku odebrał i powiedział, że spotkamy się kiedyśtam, bo teraz nie ma czasu. Potem na mojego maila (objętości chyba dwóch stron A4) z opinią, że udało się zgromadzić ciekawych ludzi, że mamy talenty, potencjał i ochotę, że mamy pomysły i dla organizacji, i dla miasta, że nie ma na co czekać, bo sympatycy mają dość indolencji organizacyjnej przywódców i pójdą sobie gdzie indziej, otrzymałem odpowiedź od jednego radnego powiatowego w stylu „W sprawach organizacyjnych kontaktuj się z X”. No ale X miał inne plany i generalnie poza planami wszystko miał tam, gdzie Słońce Peru nie dochodzi.

C.D.N.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

No nieźle, zaczyna się ciekawie. Czekam na ciąg dalszy. Tu chyba więcej będzie o platformie niż w gazetach.
Pozdro.