wtorek, 29 grudnia 2009

Mój 2009.

Okres pomiędzy Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem to zazwyczaj czas podsumowań kończącego się roku i rozmaitych plebiscytów. Można zostać na ten przykład Człowiekiem Roku, można też otrzymać mało zaszczytne miano Przygłupa Roku albo coś w ten deseń, z równie uroczym tytułem.

Skupiając się li tylko na Oleśnicy - taki konkurs także można by zorganizować i u nas, ale pojawia się problem z kandydatami na Człowieka 2009. Kołacze mi się po pustym łbie jedno nazwisko, jest ono jednak mocno polityczne i w kontekście nadchodzącej kampanii niekoniecznie teraz chciałbym je ujawniać.

Kandydatów na Przygłupa 2009 jest z kolei co najmniej kilku. Kurczę, wszyscy znowu „polityczni”. Nazwisk zatem nie podam, z powodu, co oczywiste, jak powyżej.

Żeby całkowicie nie położyć tematu, spróbuję powalczyć z wydarzeniami poszczególnych miesięcy 2009; ślubuję też uroczyście jak ognia unikać polityki i polityków. Nie będzie więc o rozwiązaniu jednym kolegom koła PO przez innych kolegów, nie będzie o nowych standardach ciszy wyborczej, definiowanych w oparciu o Naszą-Klasę, nie będzie o paradzie potencjalnych radnych na sowieckich mogiłkach i nie będzie też o próbach wysłania starosty na odpoczynek. Siłą rzeczy nie będzie tu mowy także o opozycji, która okazuje się być bardziej przyjazna burmistrzowi niż koalicjant, ani o pierwszych dysputach wprowadzających w dyskurs wyborczy, ani o nawet o hełmach...
Może być zatem nudno i mało ciekawie, ale to już nie moja wina. Chociaż – może i moja, bo poniższy przegląd, skoro nie może być wybitnym, będzie przynajmniej wybitnie subiektywny:

Styczeń: ogłoszone zostaje wszem i wobec, kogo wybrano na komendanta nowiuteńkiej Straży Miejskiej. Pan Komendant srogo wygląda, jak się go mija. Srogo wygląda jego oświadczenie majątkowe, bo Pan Komendant mija się ze słownikiem ortograficznym. Otóż zarobił on, powiedzmy, ileśtam tysięcy, „szejset szeździesiąt złotych”.

Luty: w Oleśnicy katastrofa. Lokalna prasa się nie szczypie i wybija na jedynkach coś o „gównianym problemie” tudzież plakatuje ściany hasłem „zasrane miasto”. To po to, żeby kupić gazetę. Chyba nie do zużycia po... no wiadomo czym? Wiadomo też, z czym ma się zmierzyć Pan Komendant i jego Strażnicy: z psimi kupami. Oleśnica to w ogóle jest raj na ziemi, gdyby nie te kupy.

Marzec: hurra, już wiadomo, kto zorganizuje Dni Oleśnicy i kto na nich wystąpi. Nadzieje były duże, bo kiedyś, jeszcze na Placu Zwycięstwa, gościł Kult, T-Love, Kayah czy inne Big Cyce. Impreza roku 2009 zapowiadała się jednak dość mrocznie: lombard z Pieszyc załatwi Stachursky’ego i będą Łzy. Ponoć poszło o kasę rzędu 160 tysięcy złotych.

Kwiecień: wiosna na sportowo: pod „szóstką” otwiera się boisko, obiecane przez PiS – „Blisko boisko”. Ale już pod „czwórką” przecinają wstęgi platformowego „Orlika”. Krawaciarze z ratusza, starostwa i nawet województwa oraz sejmu próbują sił w rzutach karnych. Ciekawe, czy ich ktoś kiedyś wyrzuci karnie na aut.

Maj: i tu bez jaj. Mamy w Oleśnicy tomograf oraz rezonans.

Czerwiec: na świętego Jana pożegnanie Jana. Proboszcz Suchecki odchodzi, ponoć na własną prośbę. Parafianie z Oleśnicy płaczą, parafianie z Trzebnicy się cieszą. Według mojej koleżanki z tego miasta, ich były proboszcz to bardziej biznesmen i organizator niż duchowy autorytet. Ponoć.

Lipiec: jesienią zwyczajowo wykopki urządza sobie gmin w gminie. Jak widać latem są wykopki dla notabli. Burmistrz, starosta i Ursus wespół w zespół dziarsko machają łopatami. I to gdzie? Przy zamku! Prawdziwi archeolodzy pracowali miesiąc i skarbu też chyba nie znaleźli.

Sierpień: wyszło na to, że jakiśtam Kraków nam nie podskoczy. Od sierpnia, codziennie minutkę po dwunastej, grają nam hejnał. No może nie grają, tylko odtwarzają, ale dobre i to. Mało tego, do końca miesiąca można głosować w plebiscycie na Perły Dolnego Śląska. Głosuje cały region, w stawce takie sławy jak wrocławski rynek czy zamek Książ lub kłodzka twierdza i kilkadziesiąt innych propozycji. Na tym tle wypadamy rewelacyjnie: szóste miejsce oleśnickiego zamku w dziesiątce „Pereł”. Jak do następnego razu zamek się nie rozpadnie, to może powalczymy o podium.

Wrzesień: Kraków nam nie podskoczy, sędzia Laguna z „Piłkarskiego pokera” też nie. Niestety. Legenda oleśnickiej piłki, zwana w skrócie „Szczypkiem”, trafia do aresztu z powodu zbytniej przedsiębiorczości z czasów brylowania w ekstraklasie w barwach, zdaje się, Zagłębia Lubin. Cóż, w KGHM-ie nawet związkowcy zarabiają po około dwadzieścia tysięcy miesięcznie. Czemu piłkarz ma mieć gorzej?

Październik: mamy halę sportową! Wprawdzie fachowcy twierdzą, że do czegośtam jest za niska, do czego innego za krótka, generalnie za droga, ale warto było, bo przed Mikołajkami postawili koło niej cudnego aniołka. I warto wspomnieć, że pod koniec miesiąca ukończono renowację grobu carskiego żołnierza w lesie pod Oleśnicą. Grób ma prawie dwieście lat i przetrwał w krzaczorach. Groby niemieckie, znacznie młodsze, nie przetrwały, ale stały sobie w miejscu idealnym na plac zabaw. Ich tablice okazały się idealne na klomby. Na razie o renowacji nie słychać.

Listopad: Urząd Miasta otwiera plebiscyt na symbol Oleśnicy. Symbol mają posadzić na ławce w rynku, żeby siedział i promował. Miałem sam się zgłosić, ale urzędnicy zawęzili wybór między innymi do krasnala, smoka i dziewczynki z zapałka..., tfu! z różami, oczywiście. No i wrażliwa ludność wybrała dziewczynkę. Posadzą teraz dziecko na mrozie, dadzą kłujące kwiatki i każą pozować do zdjęć. Mam nadzieję, że zatroszczą się o nią chociaż lokalni rezydenci z fioletowymi nosami.

Grudzień: nic innego nie zaprząta głów oleśniczan niż to, jak nazwać parki. Te parki to już nawet mają jakieś nazwy, ale zawsze można sobie zmienić, zwłaszcza, jak jest po kilka propozycji. Skwerek przy Sienkiewicza może stać się Parkiem Mickiewicza, pewno dla zmyły. Brawurowo pomysłodawcy idą dalej: taki park nad stawami chcą nazwać... „Park Nad Stawami”. Jak się dokładniej przyjrzeć, to nawet widać jakąś logikę.

Rok jeszcze się nie skończył. Ten, który jest tuż za progiem, to rok kampanii wyborczej do samorządów. Bardzo bym sobie życzył, aby to był rok nudny. Tak bardzo, żeby nie było o czym pisać. Ale pewno znowu jestem naiwny.

Mimo wszystko – zdrowia i powodzenia!

No i może www.dlaolesnicy.org w końcu wystartuje...



piątek, 11 grudnia 2009

Tajna skleroza

Polityczna ruchawka była dotąd w Oleśnicy obecna raczej subtelnie. Nienachalnie. Ktoś gdzieś coś powiedział, ktoś coś napisał, tu oświadczenie, tam riposta... Nuda, smutek i nostalgia. Jak w polskim filmie.
Ostatnio jest jednak trochę lepiej: dzieje się coś i w polskim filmie, i w oleśnickiej polityce. Czy polityczce raczej. Należy optymistycznie założyć, że nie ma to związku z przyszłorocznymi wyborami do samorządów. Z prezydenckimi też nie powinno, chociaż kto wie...

Szef wszystkich szefów w starostwie zawiadywał powiatem jak umiał. Radził sobie długo, ale na rok przed wyborami uznano, że jednak umie za mało i należy udzielić mu wsparcia. Dwóch szefów to w sumie o jednego za dużo i aby posadzić na starościńskim stolcu elekta, trzeba się było pozbyć tego obecnego. W czasach demokratycznych zajazdy nie są już kultywowane, obrano więc drogę odwołania. Nie udało się.

Nie to jest jednak najciekawsze, ale fakt rozchwiania się koalicji. Starosta stracił trzy szable ze swej drużyny. Jeszcze mu wystarczy, by skutecznie administrować, ale ma za mało, żeby układać jakieś dalekosiężne i pewne plany z obecnymi koalicjantami. Na dobrą sprawę dotyczy to także burmistrza.

Tematem zainteresowały się media.

Obecny koalicjant (no, jeden z nich) wije się jak piskorz, aby odpowiadając ładnie, politycznie i merytorycznie, nie odpowiedzieć nic. W ten sposób powstają perełki, godne cytatów w takim „Szkle kontaktowym” na przykład. Oto indagowany przez dziennikarza wódz jednego z ugrupowań koalicyjnych przez trzy czwarte artykułu w lokalnej gazecie daje odpór podejrzeniom, jakoby to jego ludzie próbowali zamachnąć się listopadowo na starostę, elokwentnie tłumacząc coś w stylu, że w sumie nie można mówić, jak kto głosował, bo głosowanie było tajne, i właśnie dlatego, że głosowanie było tajne, to nie wiadomo jak ktoś głosował, no bo było to głosowanie jak najbardziej tajne. Pytany czy rozmawiał o głosowaniu z jednym ze swoich, podejrzewanym o chęć umożliwienia staroście odpoczynku, odpowiada, a jakżeby inaczej, że to tajne głosowanie przecież było... W końcu jednak nie zdzierżył i naciskany wypalił: „Jeżeli radni X i Y stwierdziliby, że rzeczywiście głosowali przeciwko staroście, (...) no to na pewno czeka nas poważna rozmowa w tej sprawie”. Znaczy co: jakby się przyznali? A może jakby sobie przypomnieli, że zapomnieli, iż są w koalicji i nie pamiętali jak głosowali, bo było tajnie??

Coś zaczęło trzeszczeć w tej koalicji, nie jest ważne, kto jak głosował. Ci, którzy sprawują władzę, na całym zamieszaniu stracili. Część z nich rozejrzy się za nowymi aliansami, część z nich zewrze szyki, inna część pewnie mocno narobi w pludry. Komunikat jest jasny: zdaje się, że z powodu wygórowanych ambicji któregoś bystrzaka z koalicji, opozycja przybrała na sile i pewno będzie jeszcze mocniejsza.

Niektórzy, patrząc na brylującą w telewizorze sycowską matkę chrzestną tego przedsięwzięcia mogą pomyśleć, że już lepiej trzeba było zorganizować ten zajazd...
Zapraszam już wkrótce do dyskusji na portalu www.dlaolesnicy.org

środa, 18 listopada 2009

Pomnikowy zawrót głowy

Władza stawia pomniki w imieniu obywateli. W imieniu obywateli także składa pod nimi wieńce i pochyla przed nimi głowy. Znane są też przypadki, że z tego samego pełnomocnictwa władza pomniki burzy. Najczęściej jednak o nich po prostu zapomina.

Taki pomnik to w ogóle dziwna rzecz jest. Może być zupełnie nowiutki, zrobiony od podstaw „ku chwale” i „na cześć”. Może też być nowiutki tylko w połowie, jeżeli „ku przestrodze” i „na pohybel” niszczy się górę, a dół się pozostawia, jakby było mu wszystko jedno, czy dźwiga tego, czy innego. Cóż, kamień jest cierpliwy i dużo wytrzyma.

Weźmy na przykład Pomnik Wdzięczności, zwany także Pomnikiem Braterstwa Broni. Jego cokół dumnie wynosił ku chmurom cesarza Fryderyka III przez prawie pięćdziesiąt lat*. W połowie ubiegłego wieku cesarz gdzieś przepadł, ale w nagrodę podarowano cokołowi nie jednego, ale aż dwóch mieszkańców, którzy tkwią tam do dziś. Mieszkańcy ci w zasadzie bardzo przyczynili się do tego, że jego wysokość Fryderyk musiał z cokołu emigrować. Z resztą ci, którzy go wznieśli, też musieli. Z miasta. Dzisiaj groźba eksmisji z cokołu krąży nad tą dwójką, która zajęła cesarskie miejsce. A może i nad cokołem – jeżeli ktoś podejmie decyzję o przenosinach całości na cmentarz Armii Czerwonej. Mniejsza o to, że pomnik ten objęty jest ochroną władz państwowych i figuruje w wykazach rosyjskich jako obiekt pamięci. Wygląda więc na to, że z większym (lub mniejszym) chciejstwem, włodarze miasta muszą zadbać nie tylko o cokół, ale również o jego lokatorów. Szkoda, że Fryderyk nie doczekał.

Doczekał za to inny Fryderyk - Chopin. Ten zamustrował się sprytnie tuż koło szkoły muzycznej, dzięki czemu nikt nie czyni mu zarzutów, że nie pasuje do rzeczywistości. Nikt też nie nastaje na cokół, przez czterdzieści pięć lat będący podporą dla twórcy Kulturkampfu, który łaskaw był onegdaj pouczyć swoich współziomków „bijcie Polaków tak długo, dopóki nie utracą wiary w sens życia”.

Z postaciami prezentowanymi na pomnikach jest ten problem, że głoszone przez nich tezy, dzięki którym stanęli na monumentach, mogą przyczynić się po latach do ich upadku. Dlatego wygodniej zafundować sobie obelisk i w zależności od potrzeb zmieniać napisy. Bardzo to wygodne i praktyczne.

Weźmy taki Pomnik Pokoju, vel ZBOWiD-u, vel Kombatanta. Nazwa jest wielce ciekawa, bo od bez mała dwudziestu lat „kombatanci” są na cenzurowanym: ulicę o tej nazwie przemianowano na oszczędniej patriotyczną „Na podkowie”. Ale pomnik kombatantów jest. I ma się dobrze. Kilkakrotnie w ciągu roku głowę pochylają przed nim przy łopocie flag i warcie honorowej najwyższe władze miasta. Czyli dla monumentu nic nowego: kilkadziesiąt lat temu oddawali mu honory na ten przykład niemieccy strzelcy, szykujący się do sprania tyłków Polakom. Wielce to zabawne. Jako się powyżej rzekło, kamień jest cierpliwy.

Nawet jak cokół nie dźwiga ważnej persony, a pomnik jest w zasadzie głazem z ozdobami i napisami, również może sromotnie podpaść: oto sto lat starsi kombatanci (od tych od Pomnika Kombatantów), ufundowali tzw. Kamień Strzelców, poświęcony poległym żołnierzom 6. Batalionu Strzelców i postawili go sobie na dzisiejszej Gęsiej Górce. Potem pomnik wylądował w miejscu, nieopodal którego 60 lat później chodziłem do przedszkola. Jednak zanim rozpoczęła się moja (trwająca z resztą do dziś) edukacja, na głazie zawisła tablica upamiętniająca zabitych milicjantów. Po tzw. przemianach tablicę diabli wzięli, a niezagospodarowany głaz porastał sobie ponad dziesięć lat mchem i nikt nie chciał czcić przed nim kogokolwiek i czegokolwiek. Tak bardzo nie chciał, że w końcu w 94 roku buldożer skutecznie rozprawił się z Kamieniem Strzelców, zrównując go z ziemią. No – prawie zrównując – bo leżąc plackiem nieco jeszcze wystaje z trawy.

Rzecz jasna wspomniane obiekty nie są jedynymi, które w lepszej lub gorszej formie przetrwały do dzisiaj od czasów, kiedy Oleśnica nazywała się Oels. Ich twórcy i fundatorzy mocno musieliby się jednak dziwić, gdyby wiedzieli, jaką sprawę sławią teraz.

Może nadeszła pora, żeby powstał u nas naprawdę polski, oleśnicki pomnik? Bez konotacji politycznych. I bez zbytniego patosu. Taki nasz od początku do końca, poświęcony niepodległości w każdym wymiarze: 3-majowym, 11-listopadowym, może 8-majowym czy 15-sierpniowym. I może lepiej niech władza go nie funduje, bo jestem bardziej niż pewien, że donatorzy sami się znajdą. Władza – obecna czy jutrzejsza – niechaj zadba o godną lokalizację.

A jak coś pójdzie nie tak, to najwyżej nowi gospodarze zmienią sobie tablicę.
*Wszelkie dane historyczne o oleśnickich pomnikach zaczerpnąłem z opracowania p. Marka Nienałtowskiego, umieszczonego na stronie www.olesnica.org
A do dyskusji już wkrótce zapraszam na stronę http://www.dlaolesnicy.org/

czwartek, 22 października 2009

Cmentarne przemyślenia

Na wojskowym cmentarzu, gdzie spoczywają żołnierze Armii Czerwonej, uroczyście odsłonięto tablicę ku pamięci Armii Radzieckiej*. Były wieńce, poczty sztandarowe, przemówienia i media. Jak za starych, może dla kogoś dobrych, czasów.


Miejscy notable w płomiennych przemowach prześcigali się w serdecznościach wobec przedstawicieli Rosji. Wzruszeni kombatanci dziarsko trzymali sztandary, a spowici cmentarną powagą oleśniccy politycy czekali pokornie na swoją kolej, by oddać hołd zwycięzcom.
Dla rozwiania wątpliwości dodam, że jest październik 2009.
Całość filmuje ekipa lokalnej TVP i w regionalnym dzienniku miła pani redaktor informuje społeczeństwo, że oto doszło do haniebnego skandalu i prowokacji.
Dla rozwiania wątpliwości dodam, że wciąż jest październik 2009.

Prawda czasu, prawda ekranu (Bareja)

Z inicjatywą wyszedł potomek poległego żołnierza, mający polskie korzenie i takież obywatelstwo, sam też pamiątkową tablicę ufundował. Treść pozostawił do ustalenia gospodarzom cmentarza. No i gospodarze ustalili, a ustami wiceburmistrza Pawłowskiego ogłosili, że uczczą żołnierzy armii, w której de facto polegli nie służyli („Pamięci żołnierzy Armii Radzieckiej poległych na ziemi oleśnickiej wiosną 1945 roku”). Ot, taki skrót myślowy. Nie to jest jednak najważniejsze. Część społeczeństwa dowiedziała się o uroczystości dopiero z mediów, rzecz jasna – po fakcie. Radni miejscy, a przynajmniej ci, którzy nie posiadają zdolności profetycznych, w ogóle się nie pojawili (jednak zdolności takie, okazało się, posiada część zaprzyjaźnionych z wiceburmistrzem kolegów partyjnych, ale ten fenomen to temat na osobny tekst). I rozpętała się burza z grzmotami. Niczego nieświadomi Oleśniczanie dowiadują się nagle z wrocławskich „Faktów”, że ich władze dopuściły się czegoś w rodzaju zdrady. Lokalne media zamieszczają relacje, a internetowe fora biją rekordy w liczbie komentarzy na jeden temat. Wiceburmistrz zamieszcza sprostowania, zarzuca manipulację, a burmistrz Bronś medialnie znika na dwa tygodnie, pokazując się dopiero przy okazji otwarcia nowej hali sportowej. Przypadek? Chyba nie, bo pojawiły się konkretne pytania co do charakteru i przesłania uroczystości. Już w jej trakcie, ale także i potem wiceburmistrz opowiadał o „zakopywaniu toporów” i „młodych chłopakach, nieuczestniczących w polityce”. Że myślą przewodnią cmentarnej uroczystości było porozumienie ponad podziałami i patrzenie w przyszłość. Że było ekumenicznie. Że bez względu na wzajemne urazy zmarłym należy się szacunek. Że leżą tu też Polacy. Że powinniśmy szukać porozumienia z Rosją i Rosjanami. Że jesteśmy to winni naszym dzieciom i wnukom oraz następnym pokoleniom (?!)
To kto ma rację?

Nie należy mylić prawdy z opinią większości (Cocteau)

A teraz na poważnie.
Nikt o zdrowych zmysłach nie powinien zarzucać któremukolwiek z burmistrzów hołubienia stalinizmu czy negowania zbrodni katyńskiej. Zmarłym należy się szacunek, nawet, jeżeli przemierzali te tereny w szeregach armii niekoniecznie przyjacielskiej. Pamiętać też trzeba, że oni nie zginęli w Polsce! Zginęli w Niemczech. Nie mogli jeszcze wiedzieć, że tu będzie Polska – decyzja o tym zapadła w Jałcie w lutym 1945, Oels zdobyto kilka tygodni wcześniej. Fakt, że Rosjanie pozostali na dłużej, a przyniesiony przez nich reżim dopuścił się wielu udokumentowanych zbrodni, również nie może być przez nikogo podważany. Mimo to, gest oleśnickich władz powinien zostać doceniony. Obyśmy i my mogli tak swobodnie i uroczyście czcić naszych poległych za wschodnią granicą.
W czym więc tkwi problem?
Ano w tym, że kosztem poległych i prywatnej inicjatywy rodziny jednego zmarłego, część miejscowych polityków urządziła sobie darmową promocję. Nie chcę ponownie wskazywać nazwisk, wszyscy wiedzą, kto był najbardziej aktywny. Rady miejskiej albo nie poinformowano, albo poinformowano nieudolnie, nie wiem. Niejasny charakter miał też przebieg uroczystości. Niby prywatny – bo z inicjatywy bratanka zabitego żołnierza. Ale jednak oficjalny – bo był i burmistrz, i zastępcy burmistrza, i duchowni, i przemówienia, sztandary... To może jednak nieoficjalny? Bo przecież zabrakło władz wyższych, niż samorządowe: skoro przybyli rosyjscy funkcjonariusze dyplomatyczni, to powinni również być ich polscy odpowiednicy. Do tego wszystkiego doszedł idiotyczny i tendencyjny reportaż dziennikarki „Faktów”, a przyciśnięty przez media jeden z wiceburmistrzów bredził coś o Pis-owskiej telewizji i o ataku Pis-u na niego, platformowego przecież działacza.


Jeśli jest w polityce coś, czym gardzę, to jest to typ węgorza, który jest tak giętki, że najchętniej ugryzłby się we własny ogon (Thatcher)

Ktoś odpowiedzialny z ramienia miasta za organizację uroczystości, mogę się tylko domyślać kto, wykazał się w tej delikatnej sprawie zwinnością słonia w składzie porcelany oraz godną podziwu ociężałością umysłową. Zaproponowano i przyjęto złą sentencję, którą finalnie umieszczono na tablicy. I nie idzie już tylko o kwestię, czy armia była „Czerwona”, czy „Zielona”, czy „Radziecka”, czy „Zdradziecka”, czy zginęli wiosną, czy zimą (prawdopodobnie najwięcej poległo zimą – w styczniu!), ale o to, że napis „upolitycznia” poległych i czyni tablicę obiektem ataków. Można było na przykład dedykować ją „Żołnierzom wielu narodów poległym w walce z nazizmem na ziemi oleśnickiej”, bo przecież w Armii Czerwonej służyli nie tylko Rosjanie. I nie ginęli tylko zimą, czy tylko wiosną.
Próbowano „uoficjalnić” prywatną uroczystość, lub też oficjalną tak nieudolnie zorganizowano, że w istocie ciężko ją za taką uznać. Należało być konsekwentnym i na przykład pozwolić rodzinie poległego w spokoju oddać cześć poległemu stryjowi i jego towarzyszom, bez wołania telewizji i zbiorowego składania kwiatków przed kamerami – również przez ewentualnych kandydatów na radnych. Jeżeli zaś podjęto decyzję o oficjalnych obchodach, to trzeba było poinformować wojewodę, może kogoś w MSZ o planowanym przybyciu delegacji z konsulatu Federacji Rosyjskiej, zaprosić radnych miejskich, może młodzież z oleśnickich szkół, może wcześniej zrobić akcję promocyjną „zakopmy topory” (jeśli już musimy pozostać w retoryce pana Pawłowskiego)... wystarczyło pomyśleć.
Cóż, czasami ci, którzy chcą się przypodobać wszystkim, najwięcej na tym tracą. Co przypominam wszystkim kandydatom na radnych i burmistrzów, a przede wszystkim wyborcom.
A dla rozwiania wątpliwości po raz trzeci dodam, że październik 2009 jeszcze się nie skończył.

* Niby to samo, ale jednak nie. Nazywanie krasnoarmiejców dumnym mianem żołnierzy Armii Radzieckiej to zwyczaj powojenny, a oficjalnie Armia ZSRR przestała być „Czerwoną” (przez duże „Cz”), a została „Radziecką” dopiero w lutym 1946, ponoć dla odróżnienia od Ludowo-Wyzwoleńczej Armii Chin, również zwanej gdzieniegdzie „Czerwoną”. Ale dla mnie to trochę tak, jakby Polakom na Monte Cassino napisać, że oto leżą tu żołnierze NATO. Czyli niby to samo, ale jednak nie. Bo w sumie tamże poległym Niemcom można by dedykować identyczny napis.
Zostawmy to, pewno się czepiam.

wtorek, 8 września 2009

Odnaleziony rękopis

Wczoraj wpadł mi w rękę rękopis pewnej starej powiastki. Zamieszczam jego treść, chociaż nie ma on jednoznacznego związku z Oleśnicą, a podobieństwo do kogokolwiek i czegokolwiek jest czysto przypadkowe i niezamierzone.

Wcale niedawno temu, całkiem blisko, w uroczej miejscowości położonej nad małą rzeczką pośród zieleni, grupa szlachetnych mężów zapragnęła podjąć trud walki o lepszą przyszłość dla umiłowanego grodu.

Mężowie ci, przepełnieni strzelistymi ideami, dzięki sprytowi oraz determinacji, zawarli pakt z aktualnym kasztelanem i w zamian za wsparcie i pomoc w czasie krwawych kampanij, kilka miejsc wśród kasztelanowych doradców otrzymali.

Jak to w wielu podaniach zdarza się, także i tu mężów owych, w walce zjednoczonych, podczas pokoju niezgoda poróżniła. Gród umiłowany i różane kwiecie w zieleni soczystych traw skąpane urok jakby straciły...


Mężów część, sprawy grodu zaniechując, o własne kiesy troszczyć się zaczęła i pobratymców swych do rozmaitych funkcyj sposobić zechciała. A to jednego z kompanów wodzem drużyny fekalia na podgrodziu czyszczącej uczynić, a to posłowanie w trybunałach w imieniu tegoż podgrodzia innemu przekazać, a to spolegliwego giermka do kompaniji potajemnie przyjąć i na kasztelana go sposobiąc przywódcą podgrodzkich wiosek ogłosić...

Nie wszystkim w kompaniji postępki takie miłymi się wydały. Znaleźli się bowiem wojowie, którzy na poczynania niedawnych kompanów swoich przystać nie zechcieli i opór wobec nieprawości prezentując, ofiarami spisku się stali. Drużynę ich potajemnie spiskowcy unicestwili, samemu na zgliszczach starej nową powołując, pariasów jakowychś przywódcami ogłaszając.

Zdradzeni pisma nawet i do samego księcia słali, ale ten, nadchodzącą wolną elekcją zaaferowany, gońca z responsem do czekających sprawiedliwości nie posłał...

Powiastki owej zakończenie kronikarze spisali, zaginęło jednak w czeluściach piwnic kasztelańskiego dworu. A było tam o sprawiedliwych wygnaniu, o władzy przez wilki w owczych skórach zawłaszczeniu, o prawach wprawdzie nie złamanych, jeno ośmieszonych, o nowym kasztelanie, który obejście swe na kasztelańskie przepychy zamienił...
Stary już jestem i wszystkiego nie pomnę... pamiętajcie jednak, dziatki, że historyja takowa nawet i tego dnia repetę swą mieć może. Baczcie przeto także i dziś na kasztelańskich radców poczynania, na mowy ich płomienne i spolegliwych im łapserdaków na urzędy promowanie... Może potomstwu waszemu lepsze losy pisane będą, aniżeli nam, przez złotoustych wężów oszukanym....


Tu tekst się urywa. Może wspólnie dopiszemy jego zakończenie?

wtorek, 9 czerwca 2009

Motocykle na Rynku

Wprawdzie minęło już kilka tygodni od Zlotu Motocykli w Oleśnicy, ale załączę jeszcze parę zdjęć z tego dnia. Nie należę do fanów tego środka lokomocji, ale przyznam, że chromowane maszyny robiły duże wrażenie.

Oto absolutnie subiektywny wybór fotografii:



















poniedziałek, 8 czerwca 2009

Premier z Oleśnicy



Dlaczego ludzie nie przejmują się swoją władzą? Może mają jej dosyć na co dzień? Może zmęczeni nieustannymi sporami nie chcą uczestniczyć w delegowaniu do parlamentu kogoś, kto większość energii pożytkuje na telewizyjny lans, a nie na sumienną pracę nad prawodawstwem? Może. Bo pewności nie ma. O ile możemy się domyślać intencji tych, którzy oddali swe głosy na konkretnych kandydatów, to o motywacji tych, którzy pozostali w domach, trudno mówić.
Możemy zachwycać się, że Platforma przekroczyła 44 procent, a PIS wbrew sondażom zdobyło prawie 30. Ktoś pewnie się zmartwi, że szeroko rozumianej lewicy nie udało się kolejny raz przekonać do siebie więcej wyborców i wprowadzi do europarlamentu tylko siedmiu deputowanych. Na pewno ktoś się tym wszystkim przejmie, a czytając powyborcze gazety i oglądając poniedziałkowe programy publicystyczne można by dojść do wniosku, że stało się coś naprawdę ważnego.

Ale nic się nie stało. Do głosowania uprawnionych jest w Polsce ponad 30 milionów ludzi. Prawie 23 miliony nie poszło na wybory.
To czyją delegację wysyłamy do Brukseli i Strasburga?

Wyborcy pokazali politykom plecy. I nie jest to bynajmniej wina wyborców, nie mieli też w tym chyba udziału przedstawiciele wrogich mocarstw, a czy, jak pisał wieszcz i cytował klasyk, inni szatani byli przy tym obecni – nie mam pojęcia.
Przyjmijmy, że za mizerną frekwencję winę ponoszą politycy. Nie jest to bynajmniej przypadłość wyłącznie nasza, polska. Średnia frekwencja w Unii oscyluje przecież wokół 40 procent. Pytanie o to, czyja delegacja pojedzie do parlamentu europejskiego, jest tak naprawdę niezasadne, bo przecież będzie to poselstwo Rzeczpospolitej, od lewa do prawa wybrane prawomocnie i legalnie, przez osoby do głosowania uprzywilejowane.
Zatem skoro jest tak dobrze, to dlaczego niektórzy mogą po tych wyborach czuć niedosyt?

Być może dlatego, że nie mieli na kogo oddać swojego głosu. Sprawy europejskie są dla statystycznego wyborcy zbyt odległe. Jego interesuje przede wszystkim to, kto zajmie się remontem chodnika, kto pomaluje klatki schodowe, dlaczego, do licha, Urząd Miasta jest czynny w godzinach pracy przeciętnego człowieka i żeby coś załatwić trzeba wziąć wolne...

Tylko pozornie wybory do parlamentu europejskiego i wybory samorządowe dzieli przepaść. W bliskich nam sprawach nie głosujemy bowiem o wiele lepiej (frekwencja w wyborach samorządowych w 2006 roku w Oleśnicy nie wyniosła nawet 42 procent). To gdzie tkwi przyczyna?
Moim zdaniem – w nas. Nie w politykach, i nie ma znaczenia czy o polityków z pierwszych stron gazet ogólnokrajowych idzie, czy też może o polityków z lokalnego tygodnika. Przyczyna niedosytu po kolejnych wyborach tkwi w wyborcach właśnie, ponieważ nie doprowadzili do możliwości oddania głosu na człowieka, który byłby tego godny.
Ponieważ nie byli zbyt wymagający wobec lokalnych elit.
Ponieważ o tym, że mają realną możliwość kreowania oblicza polityki w skali makro i mikro na co dzień, przypominają sobie raz na kilka lat z akcji społecznych, organizowanych zazwyczaj tuż przed wyborami.
Ponieważ w większości przypadków, jeśli już pójdą na wybory, to nie głosują „za” (nie ma na kogo?), tylko „przeciw”.

Możemy pytać sami siebie, dlaczego w Oleśnicy nie ma człowieka, który mógłby w imieniu mieszkańców (albo ich większości) kandydować z powodzeniem do Sejmu czy w wyborach europejskich. Ma Syców swoją Kempę, i czy ktoś ją ceni czy nie, była sekretarzem stanu w ziobrowym Ministerstwie Sprawiedliwości i właśnie otarła się o Brukselę (nie chcę pisać o Maksymiuku czy Żyszkiewiczu, ponieważ nie traktuję ich jako reprezentantów naszego miasta, nigdy też nie zaistnieli w dyskursie politycznym jako reprezentanci  Dolnego Śląska).

Może jeszcze nie jest za późno, żeby dokładniej przyjrzeć się chociażby obecnym radnym. Być może w ławach rajców oleśnickiego ratusza zasiada przyszły premier albo prezydent? Wiem, to wywołuje śmiech. Na pewno wśród oleśnickich polityków są ludzie chałturzący za tysiąc parę złotych, wymykający się z obrad komisji zaraz po wyjściu dziennikarzy...Ale są też być może osoby w pełni poświęcające się swojej misji?

Nie potrzebujemy aż premiera czy prezydenta z Oleśnicy, wystarczy, że w Radzie Miasta będą siedzieć ludzie odpowiedzialni, którzy z wizją i zaangażowaniem zrealizują program jego rozwoju i będą nim sprawnie oraz uczciwie zarządzać. Przyglądajmy się im już dzisiaj, na półtora roku przed wyborami. Jeszcze nie jest za późno, żeby wychować sobie nawet i premiera.

I może wreszcie nie będziemy mieli kaca z powodu niziutkiej frekwencji.