piątek, 26 lutego 2010

Good bye Donald! Odcinek czwarty, najdłuższy i ostatni, który jest ckliwy i zawiera dwa brzydkie słowa: „platforma” oraz „dupa”.

Wniosek o rozwiązanie koła zawierał jakieś dziwne tezy. Że koło nie działało, no a jak już działało, to w knajpach, a to przecie, mili państwo, granda jest i skandal.

Podpisali się pod tym kolesie, którzy w ciągu roku średnio raz pojawili się na zebraniu. Albo nawet wcale. No i region je rozwiązał. Odwołaliśmy się razem i każdy z osobna. W tym czasie ten sam region powołał do życia nowe koło. Inauguracja jego działalności odbyła się na basenie. Komunikat prasowy informował, że oto członkowie i sympatycy organizacji zebrali się by uczcić akt powstania nowej struktury. Był jeden poseł z ostatniej ławki, jeden wójt, paru radnych, pół autobusu statystów, kiełbaski i piwo.

Nikt nie miał ochoty (odwagi?) nas o tym poinformować. A. dowiedział się przypadkiem, ja po fakcie. M. kilka miesięcy wcześniej stwierdził, że nie będzie kopać się z koniem i podziękował premierowi oraz jego lokalnym kapralom za współpracę. Kolega-naukowiec musiał skrócić pobyt na madryckiej uczelni, bo jeden eksponowany działacz, lubujący się w nachodzeniu lokalnych mediów, ogłosił wszem i wobec, że kolega – naukowiec przebywa w Hiszpanii i jeszcze trochę tam posiedzi, toteż w rozwiązanym kole są aż dwie osoby: A. i ja. Kolega-naukowiec wymógł na działaczu przeredagowanie oświadczenia, ale złodzieje i tak mogli przez to zainteresować się jego pustym mieszkaniem... kolega więc wrócił (dotąd działał aktywnie poprzez skejpa i inne cuda techniki), zatem fizycznie zrobiło się nas trzech.

Za mało, by istnieć, za dużo, by dać o sobie zapomnieć.

W tym okresie „nowe koło” (w skrócie nk, jak nasza-klasa, portal szczególnie lubiany przez jednego z działaczy, który za tę sympatię musiał zapłacić 500 zł) wykazało kilka ciekawych inicjatyw. Na przykład tydzień po tygodniu ukazywały się w lokalnych mediach oświadczenia typu „Niniejszym uroczyście oświadczamy, że nie ma już dotychczasowego koła naszej organizacji, bo je rozwiązali, ale spoko, zmontowaliśmy sobie nowe, a w tym starym, co to go już nie ma, to są jeszcze trzy osoby, ale jedna jest w Hiszpanii, czyli w sumie są dwie, ale i tak nie działają, czyli jakby ich nie było”. A że owszem, działaliśmy, to chyba za tydzień pojawia się następne w stylu „jako, że koło rozwiązano, to go nie ma, ale jako, że może się odwołać, to jest, ale to u nas jest fajnie, bo mieliśmy grilla na basenie”. Po kolejnym tygodniu znowu coś w guście „Aha, w naszych poprzednich oświadczeniach w sumie pisaliśmy, że koło rozwiązano, bo nie działało, ale zapomnieliśmy dodać, że M. to kawał łobuza, krzyczał na nas i nas nie lubił, a to kulawo trochę, bo jego brat jest zasłużonym wicebronsiem i generalnie nam głupio z tego powodu, ale to nie nasza wina”.

Dostałem też pismo od aktualnego premiera. Nie było pozdrowień, było coś, co odebrałem jako „tak, tak, my bardzo cenimy samorządność, koleżeńskość i mądrość, ale weź spadaj i nie zawracaj mi tyłka jakąś Oleśnicą, jak was we Wrocławiu rozwiązali to ich rzecz, ja tu się muszę teraz z Mirem i Grzechem rozmówić, a ty mi tu że Oleśnica to i tamto, gdzieś mam Oleśnicę, niech se tam knują, nie łam się chłopie, zapisz się do innego koła i głosuj na nas za rok”. Oczywiście całość była nieco krótsza i bez osobistych wycieczek, ale przekaz zrozumiałem jasno i przejrzyście. Utrzymali w mocy nasze rozwiązanie.

Chwilę potem stała się rzecz dziwna, o której już na tym blogu pisałem, nie ma sensu więc do tego wracać. Wspomnę tylko, że koalicyjne porozumienia pomiędzy moją organizacją a ugrupowaniem trzymającym władzę zostały mocno nadwyrężone i stopień zaufania do paru kolegów spadł do niebezpiecznie niskiego poziomu. W sumie mogło się komuś pomieszać we łbie po cmentarnej akcji z sowieckimi żołdakami. A łeb, panie, to trza chronić, najlepiej ponoć takim żołnierskim hełmem.

Czas kończyć i powiastkę, i przygodę z organizacją. Jeżeli do niej przystąpiłem, kiedy przerżnęła podwójne wybory i była w głębokiej... opozycji, to jeżeli ją opuszczę, gdy rządzi i ma realne szanse na kolejną kadencję oraz na zasiedlenie pałacu prezydenckiego, jej wyniki sięgają nieosiągalnych wcześniej szczytów a ludzie zapisują się doń masowo, to chyba nie wyjdę na koniunkturalistę?
Może pozwolę mojemu członkostwu spokojnie sobie wygasnąć, może trzasnę drzwiami. Chciałem rzucić legitymacją, ale nigdy mi nie dali. Ciekawe, czy ci z grilla mają?

Szkoda, bo ze wszystkich formalnych ugrupowań w skali kraju, ideały tego były mi najbliższe. Tylko wykonawców owych idei Platforma ma do dupy. Gdybym tragizował, napisałbym coś w ten deseń: moje dziewicze zaangażowanie zostało brutalnie zgwałcone przez polityczną rzeczywistość, a nieskalane lico obrzygane przez miejscowych cwaniaków, itede, itepe. Na szczęście „skala kraju” póki co niespecjalnie mnie zajmuje, najważniejsza jest Oleśnica. Szkoda jej dla partii politycznych, bo zamiast poświęcać się miastu, poświęcają się wyrzynaniu watah, czy jak to tam było.

Dziękuję organizacji za szkołę polityki, na razie mi wystarczy. Dziękuję za dwóch sprawdzonych przyjaciół, których tam poznałem. Pozdrawiam osoby pozostałe w ugrupowaniu i ich przywódców, owych radnych i innych takich na świecznikach. To jakieś chore, ale mam dla nich jeszcze sporo sympatii, chociaż w jednej ekipie już nigdy nie będziemy. Zasadniczo różnimy się w metodologii działania i w pryncypiach oraz, co tu dużo gadać, w postrzeganiu rzeczywistości. Niektóre ich posunięcia oceniam jako złe, szkodliwe, głupie i małostkowe. No i podłe, bo na grilla mogliby jednak zapraszać.

A czy będę miał coś wspólnego z propozycją pozapartyjną (lepiej: ponadpartyjną)? Będę.
Ale o tym kiedy indziej.

KONIEC

czwartek, 25 lutego 2010

Spisek. Odcinek trzeci, w którym bohater się dziwi, chociaż w sumie nie powinien.

Przyszłość kazała na siebie czekać kolejne parę miesięcy. W tym czasie ważni działacze już odpisywali mi na maile, co poczytałem sobie za sukces dyplomatyczny, ponieważ nie kryłem sympatii do ich wewnątrzpartyjnych adwersarzy.

W którymś z takich maili jeden z radnych powiatowych napisał, że docenia mój wkład w organizację i oczekuje programu działania, ponieważ jestem brany pod uwagę jako kandydat na szefa partii w mieście. Mało, że jako kandydat: jak się zgodzę, to zostanę przewodniczącym! (nie było to napisane wprost, ale wyraźnie wynikało z treści). Odpisałem, że i owszem, bardzo dziękuję, program posiadam, ale doszło do polaryzacji w łonie koła (uwielbiam takie strzeliste frazy!) i potrzebujemy porozumienia, żeby skutecznie działać, dlatego sugeruję wziąć do władz M. oraz A. A program i swoje pomysły mogę wdrażać bez piastowania tak prestiżowych funkcji. Odpowiedź przyszła dość lakoniczna, w stylu „żebyś się nie zdziwił”.

Zdziwiłem się jakoś na początku kolejnego roku. W końcu odbyło się zebranie koła i w końcu wyłoniono jego nowe władze: M. został przewodniczącym, A. jego zastępcą a ja sekretarzem. Od razu zabraliśmy się do roboty. Na pierwsze „nasze” zebranie zaprosiliśmy koleżeństwo do kawiarni. Kto palił, ten mógł palić, kto nie palił, ten mógł sobie powdychać za darmo. Przyszło nawet parę osób. Zebrania organizowaliśmy regularnie, zawsze poza przygnębiającym biurem. Z inicjatywy A., radnego miejskiego, dyskutowaliśmy nad tematami dotyczącymi najbliższej sesji Rady Miasta, oczywiście w zakresie dostępu do informacji przysługującym osobom spoza Rady. Raz przyszedł ów drugi radny, niedawno namaszczony na szefa powiatowego organizacji i doszło do pięknej wymiany zdań pomiędzy nim a M. Po wzajemnej wiązance fantazyjnych związków frazeologicznych, poturbowany mentalnie szef powiatu pożegnał towarzystwo i udał się na spoczynek. Potem widziałem go jeszcze na jednym zebraniu, a później to już tylko na zdjęciu w gazecie.

Kolejny raz zdziwiłem się, gdy gazety podały, że jeden z kolegów, radny powiatowy, został bardzo ważnym prezesem. Jako bardzo ważny prezes musiał czuć się nieswojo, gdy drugi radny powiatowy wyznał szczerze gazecie, że jest to wybór tymczasowy i niemerytoryczny. Ten merytoryczny będzie za miesiąc, a to, co my tu teraz robimy, to jest, drodzy państwo, depisyzacja urzędów i spółek. Niby okej, ale władze koła chyba powinny coś o tym wiedzieć. Niby okej przestało być okej, kiedy minął miesiąc, dwa, trzy, rok... wybór niemerytoryczny stał się merytorycznym nie wiadomo kiedy. Nie wiem, jakie trzeba mieć kwalifikacje na zostanie bardzo ważnym prezesem, bo nigdy takim nie byłem. Pewno długo jeszcze nie zostanę, bo mówię tylko dwoma językami obcymi i zarządzam międzynarodowo kontraktami liczonymi ledwie w milionach euro. To nie zazdrość przeze mnie przemawia, po prostu takie nagłe awanse nie są chyba w porządku. Kurczę, no nie są! Dał nam przykład Rosół, jak zatrudniać mamy?

W tak zwanym międzyczasie napisałem projekt strony internetowej, który przyjęto entuzjastycznie, ale nie powstała, bo oleśnicka domena organizacji jest prywatna i należy to brata czy ciotki jednego z radnych miejskich. Próbowaliśmy też zorganizować spotkanie integracyjne, z dzieciakami i żonami/mężami. Nie było porozumienia co do lokalizacji i terminu. Dziwne, po roku wszystkim pasowało wrześniowe grillowanie na zamkniętym basenie. Nowa władza powiatowa zorganizowała radę powiatu i podała obszerny plan działania. Zrealizowała punkt pierwszy: mecz piłkarski z PiS-em. Przegrany. Punkty pozostałe nie weszły w życie, próżno więc pisać o jakichś balach charytatywnych w Sycowie czy gdzieś tam jeszcze. Po pół roku był przepisowy termin kolejnej rady powiatu. Nie było do dzisiaj. No chyba, że była, ale mnie nie powiadomiono. Mogło się zdarzyć, bo nie powiadomiono władz koła na przykład o wsparciu konkretnego kandydata w wyborach na wójta. Miasto to nie gmina, w sumie nie musieli.

Wkurzała nas już notoryczna absencja na zebraniach, to bardzo zniechęcające i demotywujące. No i poniekąd wiążące ręce. Podobno powodem było miejsce spotkań: kawiarnia. No to zamówiłem salę konferencyjną w oleśnickim zamku. Znowu przyszliśmy sami. Jeszcze pięć minut przed zebraniem dostałem SMS-a od szefa powiatu, że sorry, ale on nie może dzisiaj, bo coś bardzo ważnego mu właśnie wypadło. Była końcówka lutego 2009.

Za chwilę okazało się, że jeszcze w grudniu szefostwo powiatu wysłało do szefostwa regionu pismo z wnioskiem o rozwiązanie koła z powodu zaniechania działania.

C.D.N.

środa, 24 lutego 2010

Nadzieja matką opozycjonisty. Odcinek drugi i najkrótszy, żeby nie zniechęcić do lektury.

Ponad pół roku po wyborach jeden SMS kazał mi przyjść do oleśnickiego biura organizacji. Zawsze słucham SMS-ów, więc poszedłem.
Na miejscu było dwóch ważnych działaczy, czyli jeden radny powiatowy i jeden zastępca burmistrza. W gronie petentów – kolejny radny powiatowy, kolega-naukowiec, jedna pani i ja. Wtedy formalnie zgłosiliśmy akces do organizacji. Generalnie aktywność wodzów jej lokalnego oddziału i niektóre głoszone przez nich tezy powinny zapalić mi w mózgu czerwoną lampkę, ale wtedy zostawiłem chyba mózg w domu. Nieważne.

Jednak znajdowaliśmy się wtedy w środku PiS-owskiej nocy, mieliśmy jednego wicepremiera jak z bajki o rodzinie Addamsów, a drugiego jak z „Pamiętników Fanny Hill”. Nie trzeba było już oglądać kryminałów, wystarczyło TVP, gdzie emitowano akcje rozmaitych służb na żywo. Liczba przeszczepów spadła do notowanej w epoce sprzed wynalezienia penicyliny, a liczba emigrantów wzrosła do tej z czasów po klęsce powstania styczniowego. Ulubioną rozrywką władzy była „ukryta kamera” oraz „jakie to nagranie”. Minister sprawiedliwości miał ładne okulary i nowoczesny dyktafon, a minister od dyplomacji brała chyba za mocne leki. Na dodatek ni hu hu, ale nie umiałem odróżnić prezydenta od premiera. Podobno jeden z nich miał kota, ale złośliwie nie chciał go ze sobą nigdzie zabierać, co bardzo utrudniało identyfikację.

Wtedy postanowiłem wesprzeć organizację swoją osobą. Moja osoba bardzo ceni idee samorządności i przedsiębiorczości oraz swobodę w działaniu, była więc przekonana, że to miejsce dla niej. Ponadto bycie w formalnej opozycji wobec reżimu było fajne.

Jako formalny opozycjonista pragnąłem działać, ale liderzy nie mieli czasu. Latali paralotnią czy coś. Znowu minęło jakieś pół roku i na wniosek paru osób, w tym A. S. i M. P., udało się spowodować organizację tak zwanego zjazdu w powiecie, czyli swoiste plenum. Na tym zjeździe wybierano nowe władze powiatowe no i liczyliśmy, że szefem powiatu zostanie bardzo energiczny M. Jak na bardzo energicznego przystało, M wdał się w energiczną pyskówkę z jakąś równie energiczną i wrzeszczącą babą i zrobił się kwas, bo nieco wcześniej jeden z radnych powiatu zgłosił pewnego radnego miejskiego na stanowisko szefa struktury powiatowej. Było to wielce zabawne, ponieważ radny ów, od kiedy został radnym, ani razu nie pojawił się na forum organizacji, ze składkami chyba też był na bakier. I ta wrzeszcząca baba była jakąś jego powinowatą czy kimś. Głosowanie było tajne i wygrał ów radny. Pogratulowałem mu szczerze, chociaż głosowałem na M. Nawiasem mówiąc, wystąpienie mojego kandydata w porównaniu z wystąpieniem owego radnego było jak wykład Miodka przy recytacji gimnazjalisty. Darzyłem jednak nowego szefa powiatu niekłamaną sympatią i z nadzieją spoglądałem w przyszłość.
C.D.N.

wtorek, 23 lutego 2010

Odcinkowej powieści część pierwsza: "Inicjacja".

Nie jestem obojętny politycznie. Nie poruszałem tu tego tematu, ale chyba trzeba, bo moje nazwisko pojawiało się w kilku oświadczeniach władz powiatowych pewnej partii. Nagabywany przez szereg osób przedstawiam niniejszym odcinkową powieść political-fiction ze sobą w roli głównej. Od początku do końca. Jest długa i nudna, więc czytacie na własną odpowiedzialność.
Dzisiaj odcinek pierwszy i pilotowy, pod tytułem „Inicjacja”. A co! A jak ktoś odnajdzie tu podobieństwa do osób i rzeczy istniejących naprawdę, to... to jego sprawa.

Swojego czasu zdarzyło się, że jako człek stojący raczej z boku i czujący odrazę do wszelkich większych zrzeszeń, postanowiłem wykazać obywatelską postawę i przystąpiłem do organizacji, w której otrzymałem dumne miano członka.

Najsampierw kolega, całkiem przytomnie zresztą, zrezygnował z kandydowania do samorządu, a był już „po słowie” z gospodarzem listy wyborczej. Gospodarz ów, zawiadujący organizacją od dawna, nie potrafił takich list zapełnić. Jakoś ludzie chyba niezabardzo mu ufali albo już wtedy postrzegali jego polityczny talent jako oscylujący na poziomie leżącej gazety. Czyli całkiem odwrotnie niż ambicję. Kolega jednak nie chciał pozostawić złego wrażenia, więc znalazł łosia na swoje miejsce. Czyli mnie.

I tak już zostałem.

A skoro zostałem, chociaż tylko jako sympatyk, zaangażowałem się na poważnie. Jeździłem na spotkania, angażowałem się w kampanię, wysyłano mnie nawet na Oławską (siedziba regionu!) „w zastępstwie” (bo nikomu się nie chciało, a ktoś musiał). Odbierałem to w kategoriach powinności wobec kolegów oraz organizacji, wypełniałem zatem te obowiązki z radością i satysfakcją.

Po paru latach okazało się, że liczba osób, która czuje i myśli podobnie jak ja, jest mniejsza niż liczba polskich medali w Vancouver. Ale po kolei.

Wybory wyszły nam pomyślnie, zerowa reprezentacja w Radzie Miasta zamieniła się na reprezentację trzyosobową plus ważne stanowisko wiceburmistrza za polityczny alians. Organizacja otrzymała wszystko, by ugruntować swoją pozycję. A do tego radni w powiecie.

Ja też byłem zadowolony: grono znajomych i rodziny w okręgu, z którego startowałem do RM liczyło i liczy jakieś 12 osób. Oddano na mnie 34 głosy. Jak na kogoś, kto pracuje we Wrocławiu i głównie tam wiedzie wątłe życie towarzyskie, to i tak sporo.

Po wyborach spotkaliśmy się w jednej kawiarni na zaproszenie gospodarza listy wyborczej, który dziękując za współpracę zaprosił takich jak ja do dalszego udzielania się. Był przy tym przekonywujący jak Drzewiecki przed komisją śledczą, więc z kilkudziesięciu osób pozostało przy organizacji troje. Z czego dwóch, którzy okazali się jego pedagogicznymi porażkami.

Czyli jeden taki kolega – naukowiec i ja.

Nowa Rada Miasta się ukonstytuowała i w organizacji zapadła cisza. Minął miesiąc, dwa, trzy. Nikt nie odpowiadał na maile, nie odbierał telefonów. A nie, przepraszam, raz jeden działacz na eksponowanym stanowisku odebrał i powiedział, że spotkamy się kiedyśtam, bo teraz nie ma czasu. Potem na mojego maila (objętości chyba dwóch stron A4) z opinią, że udało się zgromadzić ciekawych ludzi, że mamy talenty, potencjał i ochotę, że mamy pomysły i dla organizacji, i dla miasta, że nie ma na co czekać, bo sympatycy mają dość indolencji organizacyjnej przywódców i pójdą sobie gdzie indziej, otrzymałem odpowiedź od jednego radnego powiatowego w stylu „W sprawach organizacyjnych kontaktuj się z X”. No ale X miał inne plany i generalnie poza planami wszystko miał tam, gdzie Słońce Peru nie dochodzi.

C.D.N.